Dorota Polak
„Jesteście nienormalni!” – to stwierdzenie miało towarzyszyć nam od samego początku podróży, a nawet od samego jej zamiaru. Australia… kontynent, który dla przeciętnego Polaka jest tak odległy, że nie sposób go umieścić w żadnych schematach. My postanowiliśmy wybrać się tylko we dwoje na ten dziki koniec świata… we dwoje i to jeszcze bez samochodu!
Przygodę z Antypodami rozpoczęliśmy od 7 miesięcy zameldowania w Sydney. Stateczne, ziemskie życie, czyli próby uzbierania funduszy na wyprawę. To, co przywieźliśmy ze sobą to 22,5 kg bagażu, który miał wystarczyć na cały rok. Nie mieliśmy sponsorów, ekip wsparcia, mieliśmy jechać sami.
Dlatego pierwszym, jak i najważniejszym celem stało się znalezienie czołgu, który nas nie zawiedzie, nie zje naszych wszystkich oszczędności i w którym będziemy mogli spać. Awaria środka transportu znaczyłaby dla nas nic więcej, jak tylko koniec. Wybór padł na zasłużoną staruszkę z rocznika 86’. Toyota HJ 60, czyli ciężarówka z niepozornym wyglądem, miała stać się naszym domem na kolejne 45 dni. Grzeszyć urodą nie grzeszyła, bo poprzedni właściciel potraktował ją wałkiem do ścian. My od siebie zamalowaliśmy rdzę farbą do balustrad, a dziury pod bagażnikiem dachowym zakleiliśmy gumą do żucia. Dopiero zakup pojazdu uświadomił nam, że cała abstrakcja naszego pomysłu zaczyna być niebezpiecznie realna.
Jeśli chodzi o dostosowanie 60-tki na australijskie bezdroża, oprócz standardowej wymiany oleju, dodaliśmy parę gadżetów. Najbardziej praktycznym okazała się półka z szafy z domu starców, gdzie jedno z nas miało przyjemność pracować. Półka pełniła rolę półki, ale również dzięki niej połowa samochodu była pusta. To sprawiło, że po rozłożeniu tylnych foteli śmiało mogliśmy się wyspać w naszym prywatnym M1, a raczej M 4×4. Termin wypadł na australijską zimę, czyli sierpień. Podróż miała rozpocząć się, jak i zakończyć w Sydney. Jedynym z góry określonym punktem programu był czas – nie więcej niż 45 dni. I tak w strugach deszczu, dnia 2 sierpnia roku Pańskiego 2010 ruszyliśmy na podbój końca świata.
Fraser Island
Wschodnie wybrzeże Australii to tereny najgęściej zaludnione. Miasta, inne miasta, znowu miasta i autostrady. Sydney – Byron Bay – Brisbane – Townsville… Pierwszym off-roadowym punktem programu została Fraser Island. Wyspa Piaszczysta, na którą można dostać się tylko promem i gdzie nie mają wjazdu samochody bez napędu 4×4. Największą jej atrakcją jest 75 mil białej, piaszczystej plaży spełniającej rolę drogi. Słońce, prawdziwe psy dingo, martwe płaszczki i totalny zakaz dla motoryzacji innej niż 4×4.
Raj?
No prawie… Ciszę i spokojny sen zakłócały jedynie benzynowe V8-ki, które drwiły sobie z naszego polskiego podejścia o oszczędnym silniku diesla. Kto jednak ma alergię na turystów powinien zastanowić się nad wyborem tego miejsca. Firmy organizujące wycieczki komercyjne uzbroiły się i na taką okoliczność.
Autobusy 4×4 z milionem skośnookich fotografów?
Zmora Fraser Island… Wolność mogliśmy poczuć dopiero zjeżdżając ze wschodniego wybrzeża w głąb kontynentu. Skręt na Mount Isa sprawił, że na drodze mijały nas już tylko road trainy albo napaleni na przygodę australijscy emeryci. Mają oni dość otwartą psychikę na przerabianie swoich terenowych pojazdów na jeszcze bardziej terenowe. Im większe, im droższe, im bardziej paliwożerne, im nowsze – tym większa frajda. Totalne odmóżdżenie, brak zasięgu w telefonie, brak Internetu, pustynia i GPS wpędzający nasze umysły w otępienie: „kolejny manewr za… 1000 km”.
Kununurra
Wreszcie jechaliśmy na „Dziki Zachód”… Oczywiście przygoda w stylu „Indianina Jonsa” nie jest już możliwa, o czym przekonywaliśmy się każdego dnia. Wszystko zostało wcześniej sprawdzone, zabezpieczone i opisane tak, aby najgłupszy turysta mógł zrobić zdjęcie w najlepszym miejscu tak, aby nie wlazł do wody pełnej krokodyli lub też nie zapomniał, że na danym odcinku 10 km może spotkać kangury. Pod względem niebezpieczeństw Australia jest w Polsce totalnie przereklamowana. Nawet krokodyle, które spotykaliśmy nie miały najmniejszej ochoty nas zjeść! Porażka… Po drodze nie obyło się bez niespodzianek.
Przekraczając granicę Terytorium Północnego i Australii zachodniej odbyliśmy niespodziewaną kwarantannę. Można było poczuć się prawie tak jak za dawnych lat na polskiej granicy, przy wjeździe do Niemiec. Jednym słowem: „Kontrolen Sie bitte!” Uroczy australijski jegomość w ultra krótkich spodenkach i sympatycznych podkolanóweczkach zapytał, czy nie mamy czasem zamiaru przemycić jakiś warzyw, owoców, płodów rolnych, miodu itp. do części zachodniej czerwonego kontynentu. Jak na prawdziwych i obeznanych z życiem Polaków przystało równocześnie odpowiedzieliśmy: „Nołłłł!”. Pan zapytał, więc czy nie mógłby na chwilkę zanurkować w naszym bagażniku, przepraszając przy tym milion razy. Musi jednak być pewien, czy jakiś mały ziemniaczek nam się nie zaplątał, o którym zapomnieliśmy i którego nie możemy wieźć w tą część pustkowia. My przekonani, że wszystko zostało już zjedzone dzień wcześniej na bush-obiedzie z uśmiechem odpowiedzieliśmy: „No worries Mate!”. I tak oto po pół godzinie grzebania w naszych brudnych skarpetkach jegomość w spodenkach na styl gitarzysty z AC piorun DC wywlekł 2 tony nielegalnej żywności. Czosnek, ziemniaki, pomidory, zapomniane przez nas ogórki, a nawet lekko zdechłą cebulę! Nie da się ukryć, że trochę nas to zawstydziło… Po uprzejmym „Sorii” pan puścił nas dalej.
Dopiero w Kununurrze zobaczyliśmy pierwszych, prawdziwych Aborygenów. Niestety, szybko okazało się, że nowa australijska era, którą zapoczątkowali przybysze z Europy totalnie rozminęła się z ich pomysłem. Angielska rzeź lata temu nadal odbija piętno na ich życiu. Rząd w ramach zadośćuczynienia organizuje liczne programy wsparcia, darmową edukację itd. Dodatkowo niektóre części kontynentu przerobione zostały na rezerwaty i zamknięte przed wścibskimi Białasami. Nam niestety udało się spotkać tylko tych Aborydżenów, których jedynym zajęciem było i pewnie nadal jest siedzenie na trawniku przed hipermarketem. Najbardziej wymowne tablice informacyjne w całej Australii to te umieszczane w sklepach monopolowych: „No shoes, no service”. Dodam tylko, że Aborygeni nie chodzą w butach… Kununurra to przede wszystkim region Kimberley. Park Purnululu to miejsce, które robi wrażenie pomimo szarańczy turystów. Znajdujące się tam góry Bungle Bungle, powstałe z piaskowca i obrośnięte ciemnym mchem wyglądają jak wielkanocne pisanki. W Parku można spać, oprócz turystów są też inne zwierzęta, a czerwony pył i przeprawy przez strumienie wyzwalają banana na twarzy.
Broome
Po kilku dniach życia w upale i walki z milionem much, postanowiliśmy ruszyć dalej do nadmorskiej miejscowości Broome. Mieliśmy nadzieję, że much i turystów tam nie będzie. Samo Broome słynie z najpiękniejszych na świecie pereł, historii najlepszych japońskich poławiaczy, najromantyczniejszych zachodów słońca w całej Australii. Gibb River Road to droga, która miała nas tam zaprowadzić. Kultowa trasa, dla każdego, kto chce poczuć przygodę w Australii. Także i my nastawialiśmy się na niezapomniane przeżycia. Przeżyciem jednak okazało się mega rozczarowanie „wspaniałą” Gibb River Road. Pełno samochodów i zbyt dobre warunki to nie jedyne minusy. Być może nasza wcześniejsza przeprawa przez Buchanan Hwy, gdzie doświadczyliśmy pożarów buszu sprawiła, że sławne Gibb River Road stało się zwykłą popierdółką. W Broome, raju nad Oceanem Indyjskim, nielegalnie biwakowaliśmy na Cable Beach przez całe 3 dni. Luksusem okazał się miejski prysznic, przy którym nasz (zrobiony z węża ogrodowego) wypadł dość blado. Blade były również nagie tyłki 80-latków opalających się nieopodal Toyoty. Ale to już inna historia…
Alice Springs
Stamtąd ruszyliśmy do Alice Springs i Parku Kata Tjuta. Po 20 dniach poczuliśmy, że powoli zaczynamy wracać. W sumie jechać dalej na zachód już się nie dało. Na przywitanie po Broomskim wczasowaniu Toyota zgubiła oponę po raz 3. Szarpnęło nam to trochę po kieszeni, ponieważ oprócz nowych gum nie było innego zamiennika, a te kosztowały majątek. Z całą odpowiedzialnością za swoje słowa mogę napisać, że opony zżarły nam połowę pieniędzy. Druga połowa poszła na paliwo. Outback rządzi się swoimi prawami, a co za tym idzie i swoimi cenami. Przebicie było kilkukrotne. Na szczęście nasz statek kosmiczny miał podwójny bak, który trochę ratował marną sytuację.
Największą niespodzianką w drodze do Alice Springs okazała się Tanami Rd. Niepozorna droga, która stała się najlepsza w naszym prywatnym outbacku. Było tam wszystko, czego chcieliśmy, wszystko, czyli jedno wielkie „nic”. Oprócz rozwalonych osobówek, którymi z prędkością światła pędzili Aborydżeni, nie spotkaliśmy nikogo. Spalone samochody, dzikie konie i wieczorne ogniska na totalnym pustkowiu…Tam poczuliśmy, że wreszcie jesteśmy na miejscu. Z uśmiechem na pyskach mogliśmy sobie pogratulować naszej niekomercyjnej wyprawy. W sumie wystarczyło tylko kupić samochód za marne centy, zakleić go gumą do żucia i ruszyć przed siebie, żeby dotrzeć aż tam… I może jeszcze mapę. Alice Springs i jej okolice są miejscem kultu każdego turysty. Wszystko to dzięki czerwonemu monolitowi wyrastającemu ze środka pustyni. Uluru to miejsce święte również dla każdego Aborygena.
Dodać muszę, że ma nadal czynne właściwości świętości, więc nie bywa zawsze otwarte dla zwiedzających. Sama góra jak góra, można na nią wejść i stwierdzić, że widoków specjalnych z niej nie ma, a później można z niej zejść. Aborygeni nie zabraniają wspinaczki na Uluru, ale proszą, aby tego nie robić ze względu na jej szczególne znaczenie. To samo dotyczy zdjęć, które są zakazane w niektórych miejscach. Turyści? Ba! Żeby tylko jeden. Aborygeni? Żadnego! Pies podający się za dingo? 1 sztuka! I pojechaliśmy dalej…
I jeszcze dalej!
Po męczących upałach i czerwonym pyle w zębach zdecydowaliśmy obrać kierunek – południe. Zupełny kontrast do wypalonego słońcem środka. Zieleń, czyli kolor, który sponsorował resztę wycieczki. Po drodze Coober Pedy. Kosmiczna wioska poszukiwaczy onyksów, w której ludzie mieszkają pod ziemią. Dla relaksu można wykupić sobie pozwolenie na kopanie. Zacząć kopać i wykopać tonę onyksów, tym samym stając się obrzydliwie bogatym. Prosty sposób na zostanie milionerem w Australii. My jednak mieliśmy inne plany… Samo zwiedzanie południa to mały tor przeszkód. Leżące na drogach martwe wombaty, kangury i króliki… Czyli śniadanie podano do stołu.
I ponownie wjazd do miast… Adelajda, Melbourne, Canberra. Po drodze nie zapomnieliśmy o 12 Apostołach. Skały sterczące z oceanu, do których pielgrzymują wszyscy, którzy chcą powiedzieć, że widzieli prawdziwą Australię. Dla nas po spalonym słońcem outbacku było to największe rozczarowanie. Pielgrzymki uwieczniające swe podobizny na tle oceanu… Uciekliśmy prawie z piskiem opon. Prawie, bo Toyota nie miała zbyt dobrego odejścia. Nadmiar czasu skłonił nas do odwiedzenia jeszcze Philip Island. Malutka wyspa, połączona mostem z kontynentem, słynąca z parady pingwinów. Każdego dnia ptaki wracając do swych gniazd pojawiają się plaży. Na miejscu okazało się, że cała zabawa kosztuje i należy sobie wykupić wcześniej bilet. Zdziercy! Nie pozostało więc nic innego jak tylko wracać z żalem do Sydney.
Bilans naszej australijskiej przygody to około 14 tys. przejechanych kilometrów, 44 noce przespane w samochodzie, 1 prawie rozjechany kangur, 4 rozerwane opony i strata majątku na paliwo w interiorze. Bezcenne jednak pozostaje wspomnienie miejsc, w których oprócz much i czerwonego pyłu było jedno wielkie „nic”… I to „nic” być może będzie początkiem kolejnej wyprawy, ale tym razem w porze deszczowej.